niedziela, 7 maja 2017

"Paryż w piątek 13-tego" fragment (2)

Nie oddalili się jednak zbyt daleko, ledwie przekroczyli próg.

– Szybko, na ziemię! – zdążył tylko wykrzyczeć Enzo, widząc z daleka nadjeżdżający samochód z otwartą szybą i wyciągniętą w ich kierunku lufą karabinu. Szarpnął ostro Célię i Fatimę. Wszyscy z impetem upadli na bruk.

Było ich dwóch. Podjechali czarnym Seatem. Wyskoczyli na ulicę z bronią dużego kalibru w rękach. Otworzyli ogień do gości restauracji. Ludzie krzyczeli, a oni strzelali i strzelali. Zaraz po tym, jak gdyby nic, wsiedli do wozu i odjechali. Tak po prostu. Wszystko odbyło się w błyskawicznym tempie, trwało zaledwie kilkanaście sekund, ale skutki tej szarży były koszmarne. Tragiczne. Przerażające. I… nieodwracalne.

Najbliższe otoczenie „La Belle Équipe” przedstawiało iście apokaliptyczny widok. Szyby w oknach popękały. Dziury w ścianach budynku były wielkości gęsich jaj. Gdzieniegdzie nawet strusich. Dookoła walało się pokruszone szkło i odkruszony tynk. Wszędzie była krew. Na chodniku, ulicy, ścianach budynku, schodach, stolikach… Ludzie siedzący przed kilkoma chwilami na krzesłach osuwali się z nich na ziemię już martwi. Ci znajdujący się w środku, którzy przeżyli, leżeli nieruchomo na posadzce. Inni siedzieli w kucki skuleni przy ścianach. Jeszcze inni chowali się pod krzesła, pod stoły, za bar, wciąż szukając schronienia. Jakby myśleli, że za chwilę nastąpi ponowny atak, że to jeszcze nie koniec. Histerycznie krzyczeli. Wzywali pomocy. Inaczej było na zewnątrz. Tam nikt już nie krzyczał. Większość była martwa. Ci natomiast, w których tliła się jeszcze iskierka życia, znajdowali się w głębokim szoku. Potrzebowali czasu, aby dojść do siebie, zrozumieć, co się stało i wzywać pomocy.

Jednym z nich był Enzo. Wprawdzie ocknął się po paru sekundach, ale bez świadomości tego, co nastąpiło. Przez jakiś czas trwał w bezruchu, otępiały i zdezorientowany. Gdzie się znajdował? Co się stało? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na te pytania. W jego głowie była jedna, wielka, czarna dziura. Nic więcej. Cały ociekał krwią. Krwawił z nosa i z rozcięcia na policzku. Nie mógł ruszać nogami. Odłamki szkła powbijały mu się w kończyny niemalże na całej ich powierzchni. Czerwona maź wypływała z jego ran powoli, ale nieprzerwanie. Każdy, najmniejszy nawet ruch, sprawiał mu dotkliwy ból.

Po kilku minutach z wolna zaczął odzyskiwać zdolność logicznego myślenia. Rozejrzał się dookoła. Przyszło mu to z najwyższym trudem, ale jednak podjął ten wysiłek. Najpierw patrzył na wszystko, co działo się obok niego, bezmyślnie, a potem z coraz większym niedowierzaniem. Nie mógł się opanować. Ale obserwował otoczenie. Rozciągający się przed jego oczami widok był makabryczny. Tuż obok niego znajdował się stolik pary, która jeszcze przed paroma minutami celebrowała swoją miłość. Ona leżała na boku, z ręką wyciągniętą przed siebie, jakby po coś sięgała. Pośrodku czoła miała dziurę wielkości guzika od spodni. To była rana po pocisku. Wyciekała z niej szarawa, maziowata substancja, która jeszcze przed chwilą była mózgiem. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia. Krew kapała na bukiet czerwonych róż, wzmacniając intensywność ich koloru. Obok niej – on. Jego głowa osunęła się bezwładnie ze stolika i uderzyła o kostkę brukową. Krew, która rozbryznęła się dokoła, dosięgnęła i twarzy Enza. Wytarł ją rękawem, choć nieco sztywno, ale jednak poruszał ręką. A oni leżeli teraz obok siebie, zewsząd otoczeni kolorem miłości i śmierci.


Za nimi leżała kolejna kobieta. Miała ręce rozrzucone na boki, a z jej nosa i uszu ciekła krew. Szeroki naszyjnik, bogato inkrustowany szlachetnymi diamentami, wciąż zdobił jej zakrwawioną szyję. Sukienka w kwiaty, w którą była ubrana, przybrała czerwoną barwę. Kobieta ściskała w dłoniach okulary. Były połamane. Metalowe oprawki pokaleczyły jej palce. Obok niej – mężczyzna, w dobrze skrojonym garniturze, lecz z nienagannego fasonu ubioru pozostały tylko wspomnienia. I z jego szarego koloru również. Prawą dłoń miał poranioną drobinkami szkła z rozbitego kufla. Próbował jeszcze się podnieść, ale nie starczyło mu na to siły. Krew trysnęła z niego dalej, niż ktokolwiek potrafiłby splunąć.

– Do jasnej cholery! Czy to się dzieje naprawdę? – Enzo nie mógł uwierzyć w to, co widział.

Odkaszlnął kilka razy i poruszył mięśniami wokół warg. Desperacko też otwierał usta, aby wciągnąć do płuc choć odrobinę powietrza. I patrzył dalej. Widział mieszkańców okolicy przynoszących z domów własne prześcieradła, by przykryć nimi ciała. W większości były one białe. Znał tych ludzi. Jednych osobiście, innych z widzenia. Mieszkali przecież na Rue de Charonne. On też.

I one.

– O Boże! Célia, Fatima! – do jego mózgu w jednej sekundzie został wysłany impuls. I w jednej chwili odzyskał jasność myślenia.


– Gdzie one są?