wtorek, 7 marca 2017

"Paryż w piątek 13-tego" fragment (1)

Enzo starał się skupiać uwagę na rodzinie. Jako żarliwy wyznawca futbolowej religii nie pozostawał jednak do końca obojętny na to, co działo się na boisku. Od czasu do czasu pozerkiwał na ekran telewizora, choć robił to niesłychanie dyskretnie. W głębi duszy jednak czuł coś niepokojącego. Trudno mu było nazwać ten stan: strach, lęk, obawę… Ten dziwny huk, który rozległ się parę minut wcześniej nie dawał mu spokoju. Ów dźwięk wcale mu nie przypominał odgłosów eksplozji fajerwerków czy rac, za jaki uważała go większość zebranych w restauracji gości. Nie potrafił tkwić w takiej niepewności, musiał sprawdzić, co się tak naprawdę stało i uspokoić swe obawy. Energicznie wstał z krzesła, po czym przysunął je do stołu.

– Przepraszam was na chwilkę, zaraz wrócę – poinformował rodzinę dość oficjalnym tonem. – Tatusiu, idziesz się wysikać? – dopytywała dziewczynka.

Nie zdążył jej odpowiedzieć, bowiem żona zarzuciła go serią swoich pytań. – Dokąd idziesz, Enzo? Czy coś się stało? – indagowała, widząc dziwne zachowanie męża. Znała go na tyle dobrze, by zorientować się, że nie chodziło o pełny pęcherz.

– Kochanie, ja tylko coś sprawdzę na zewnątrz i zaraz wracam – odparł i obejrzał się przez ramię, uśmiechając się blado. Powiódł wzrokiem dookoła, a zaraz potem, przeciskając się między stolikami, zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku drzwi.

Gdy tylko przekroczył próg lokalu, zobaczył na ulicy oddział antyterrorystów. Wszędzie wokół krążyli też uzbrojeni policjanci. Chodzili po ulicy jak mrówki w mrowisku. Rozwijali taśmy. Zablokowali ruch. Przepuszczali jedynie karetki pogotowia i wozy strażackie. Enzo przeszedł chodnikiem parę kroków dalej, za róg ulicy. Ale tam było tylko gorzej. Wszystko we krwi: ulica, chodniki, bloki, schody, okna, mury, klamki… Ludzie uciekali w popłochu. Na ich twarzach malował się strach. W panice biegli ku drzwiom znajdujących się w pobliżu kawiarni, restauracji, barów, a nawet prywatnych domów, w nadziei, że znajdą tam bezpieczne schronienie. Nie trzeba było być obdarzonym wyjątkową inteligencją, aby elementy tego obrazu poskładać w logiczną całość. I wyciągnąć wnioski. By wszystko stało się oczywiste.

Myśląc o tym, Enzo zamarł. Trwał otępiały w bezruchu dobrą chwilę. Zimny pot oblał mu czoło, a następnie rozlewał się po całym ciele. Spływał wartkim strumieniem przez klatkę piersiową, aż po dolne kończyny. Jego twarz bladła, a źrenice oczu nienaturalnie się rozszerzały. Nogi uginały się w kolanach, a przez głowę przelatywały tysiące myśli. Logicznych i nielogicznych. Rozpiął delikatnie guzik kołnierzyka, miał bowiem wrażenie, że się dusi. Że ogromny wąż boa oplata jego szyję i ściska ją coraz mocniej i mocniej. Nieludzko, boleśnie, bezdusznie.

„Co jest, kurwa, grane? – zaklął w myślach. – Czyżby… Nie, to niemożliwe! – prowadził wewnętrzną rozmowę, czy raczej walkę z samym sobą. – A niech to jasny szlag trafi!” – zaklął ponownie.

Zaskakujące było, że w owej chwili do głowy przychodziły mu wyłącznie niecenzuralne słowa. Ale też sytuacja wcale nie należała do zwyczajnych. Zamachów, w których giną bezbronni, niewinni ludzie, z pewnością do takowych zaliczyć nie można.

– To nie może być prawda… – wyszeptał.

Nie dopuszczał do siebie najgorszej myśli, chociaż to, co widział, nie pozostawiało mu żadnych złudzeń. Antyterroryści nie pojawiają się z powodu wypadku czy bójki kibiców. „Przecież nie dawniej jak w styczniu zaatakowali redakcję „Charlie Hebdo”, czyżby znowu uderzyli?” – w jego w głowie mnożyły się pytania.

Sięgnął do kieszeni po chusteczkę i wytarł nią spocone czoło. Cofnął się o parę kroków. Spojrzał na ludzi siedzących przy stolikach na zewnątrz „La Belle Équipe”. Zachowywali się, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Rozmawiali, uśmiechali się, konsumowali zamówione dania. Para kochanków namiętnie się całowała. Chyba świętowała jakąś ważną rocznicę swojego związku, o czym świadczył ogromny bukiet z czerwonych róż w rękach kobiety.


– Dlaczego nie reaguję? Pewnie przez myśl im nie przeszło, że terroryści mogliby znów pojawić się we Francji – tłumaczył sobie, usprawiedliwiając w ten sposób ich zachowanie. Zachowanie zupełnie nienaturalne i nieadekwatne do sytuacji. Czy można było ich spokój wytłumaczyć nieświadomością? Nie! Przecież wszystko rozgrywało się nieopodal. Słychać było wybuchy, krzyki, wołania, widać było pełną mobilizację służb. Wystarczyło zrobić parę kroków chodnikiem, ażeby za rogiem zobaczyć krew. Wszędzie. On tam podszedł. Oni nie. On wolał zareagować. Dlatego, że czuł się odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale przede wszystkim za dwie najważniejsze kobiety w jego życiu. Kobiety, które siedziały wewnątrz restauracji i nie były niczego świadome. Nie chciał sobie pozwolić nawet na najmniejsze ryzyko.